wtorek, 27 grudnia 2016

2016

Nie wiem w ogóle jak mogę ocenić ten rok. Nie wiem ile w nim pozytywów, a ile negatywów. Rok zaczął się okropnie, rozsypało mi się połowa życia. W międzyczasie walki, upadki, upadki, upadki i jeszcze raz upadki. Chwile, kiedy czułam się silna. Wstawałam. Powoli szłam do przodu. Ten rok kończy się kolejnym, dziwnym etapem w moim życiu. Chyba grudzień, styczeń i luty, to nie są moje pory roku, od wielu lat dokładnie w tych porach dzieje się dużo rzeczy w moim życiu, niekoniecznie dobre rzeczy.

Co się wydarzyło?


                                         Styczeń 


- wspólne przywitanie nowego roku z moją przyjaciółką, rozmowa o wszystkim i o niczym do białego rana. 
- zakończenie bardzo ważnej dla mnie relacji, związku. 

                                           Luty

W lutym nie było nic oprócz zwątpienia, bólu i walki. Bardzo nieprzyjemny okres.

                                         Marzec

- poleciałam do siostry na 2 tygodnie do Warszawy. Dało mi to dużo siły, odstresowałam się i spędziłam czas z ważnymi dla mnie ludźmi. 
- poznałam cudownych ludzi, których mi w moim życiu brakowało
- zakochałam się ponownie w Warszawie i w malutkim stopniu poczułam, że mam jakieś miejsce, do którego chcę wracać. 
- odwiedziłam Miau Cafe w Warszawie, co było moim celem odkąd dowiedziałam się, że taka kawiarnia powstaje.

                                        Kwiecień

- osiągdnęłam bardzo dobre wyniki w nauce 
- podszkoliłam mocno mój norweski i angielski, aktualnie dwoma językami obcymi władam bez żadnego problemu 

                                            Maj

- poznałam ciekawych ludzi, którzy dali mi wiarę w to, że istnieją jeszcze ludzie, którzy nie są zakochani w narkotykach, zielsku i alkoholu. 
- polepszyłam relacje z ludźmi, którymi otaczałam się na codzień, stali mi się bliscy. 
- przeżyłam najbardziej zakręcony maj w moim życiu, non stop poznawałam nowych ludzi, robiłam ciekawe rzeczy, imprezowałam, tańczyłam, nagle poczułam, że wraca do mnie życie. 
- pojechałam na najcudowniejszą wycieczkę w życiu do Hallingdal, spędziłam tam niesamowite 3 dni, które będę pamiętać całe życie.  

                                       Czerwiec 

- skończyłam szkołę z świetnymi osiągnięciami, zdając brawurowo egzaminy końcowe. Najbardziej byłam dumna z 5 z ustnego angielskiego :D 
- pojechałam do Polski na wakacje 

                                         Lipiec

- spotkałam kilku znajomych w realu po wielu latach internetowych znajomości. To było świetne doświadczenie. 
- przez przypadek spotkałam anioła, który stał się moim przyjacielem, oparciem i osobą, na którą mogę liczyć. 
- spędziłam kolejne, cudowne wakacje razem z moją przyjaciółką, tym razem nad polskim morzem.   Niezapomiane dni, rozmowy, pogoda, wydarzenia. 
                                                      
                          

                                           Sierpień

- ktoś przeciął ciszę. ``You cut the silent like a knife``
- kolejny ważny etap mojej edukacji 
- byłam w małym, ale uroczym wesołym miasteczku, które rozłożyło się w miasteczku około 40km od Oslo. Ten dzień sprawił, że później zaczęłam przeżywać kolejne, bardzo przyjemne chwile. 
- - zaczęłam chodzić na regularnie wizyty do wielu lekarzy, specjalistów, zaczęłam brać leki, które mocno miały wpływ na mnie i na moją przyszłość. 

                                         Wrzesień

- zostałam mamusią bardzo uroczego kotka, Tory <3 
- dostawałam telefony o 6 rano, przez które chciało mi się płakać. Ze szczęścia.
- zaczęłam jeździć dużo pociągami, pokochałam je. Na końcu strasy...znajdował się spokój. 


                                      Październik 

- zaczęłam robić zdjęcia 
- po trzech latach w końcu doczekałam się kotka  

                                        Listopad 

- trafiłam do szpitala 
- regularnie zaczęłam chodzić na sesje zdjęciowe 
- przeżyłam jeden z wspanialszych weekendów moim życiu, wraz z urodzinami, które dużo zmieniły. Tego dnia zmieniło się dużo w mojej głowie.

                                      Grudzień

- wspólne, pierwsze święta z kotkiem, nowym członkiem rodziny. 
- dużo problemów
- zapisałam się na pole dance 

A aktualnie? Aktualnie czekam na nowy rok. Jakby to miało cokolwiek zmienić. Nie, nic się nie zmieni. Samo nic się nie zrobi. Nowa data, nowy rok, nowa cyfra...zawsze dawało mi to nadzieję, że zaczynam od nowa, mam pustą kartkę. Kolejne 365 dni, które muszę przeżyć. Kolejne 356 kartek, które muszę zapisać. Dużo planów mam na zbliżający się rok. A 2016? Nie chcę już o nim myśleć, to był definitywnie ciężki rok. Oczywiście nie podzieliłam się z Wami wszystkim, co się działo, raczej ciężko jest opisać każdy dzień, który był nowym wyzwaniem, nową, pustą kartką.  
Co mogę powiedzieć o roku 2016? To był rok wyzwań.

A jaki był Twój rok?

poniedziałek, 19 grudnia 2016

You're the antidote

Drammen, Norway
04.12.2016
Fotograf: Eskil Klausen
Fanpage







piątek, 16 grudnia 2016

I was waiting for this moment 3 years...

O tym fakcie jeszcze chyba nie wspominałam tutaj na blogu. Część z Was pewnie wie, że jestem totalną miłośniczką kotów, uwielbiam je całym sercem i nie istnieje dla mnie bardziej perfekcyjna istota niż kot. Sama jestem często porównywana do kota. Mój wygląd, charakter i styl bycia jest taki ``koci``, wystarczy mnie poznać i każdy mówi, że mam coś z koteła. Dla mnie to oczywiście świetny komplement, czuję pokrewieństwo dusz z kotami i z ich dość tajemniczym charakterem. Kot nie ufa każdemu, kot idzie własną drogą i nie przymila się na całe życie za troszkę jedzenia. Koty to indywidualiści, wybierają sobie nielicznych. Cudowne istoty, do tego piękne, pełne gracy, sprytu... Perfekcja.

Zanim przeprowadziłam się do Norwegii miałam wiele lat kota, wabi się Filip. Mieszkał z nami przez wiele pięknych lat, Filip stał się moim ukochanym mężczyzną i przyjacielem. Niestety, po przeprowadzce został w Polsce, mieszka razem z moimi dziadkami. Uznaliśmy, że ma już swoje lata i przeprowadzka, nowe miejsce będzie dla niego bardzo stresujące i lepiej będzie jak zostanie w miejscu, które zna i z ludźmi, których zna. I tak oto po przeprowadzce musiałam odzwyczaić się od spania z kotem codziennie, od przytulania go i spędzania z nim czasu, dbania o niego...
Podczas pobytów w Polsce non stop spędzałam czas z Filipem, tęsknota robiła swoje. Bardzo chciałam mieć kota także w Oslo, ale było wiele przeciwskazań. Jednak...

Od ponad miesiąca mieszka z nami Marcel! Po 3,5 roku doczekałam się i kupiliśmy kotka. To była ciężka walka, koty z norweskich stron znikały dosłownie 10 minut po wystawieniu ogłoszenia, nie ważne czy kot był oddawany, sprzedawany za symboliczną cenę czy grube tysiące - znikały w mgnieniu oka. Dwa tygodnie ciągle przeglądałam strony, ogłoszenia, oferty, wisiałam na telefonie, sprawdzałam każde powiadomienie. I za każdym razem okazywało się, że kotek oddany.
Pewnej soboty mama mnie obudziła słowami, że 10 minut temu zostało wystawione ogłoszenie, że niedaleko nas sprzedają za symboliczną cenę koty, jeden z nich to długowłosy, szary chłopczyk. Od razu nam odpisali i powiedzieli, że za godzinę możemy pojechać po kotka. Nie było żadnych zdjęć, więc tak naprawdę jechaliśmy w ciemno, w ogólnie nie wiedząc jak żaden kociak wygląda. Wchodząc do mieszkania przed naszymi oczami ujawniła się gromadka pociesznych maluchów, które się bawiły. Wszystkie były szare, puszyste i wyglądały jak niedźwiadki. Oglądanie malców przerwał nam właśnie Marcel, nasz obecny kot. Zaczął wariować, bawić się. To była chyba miłość od pierwszego wejrzenia, bo od razu zdecydowaliśmy, że tego bierzemy i koniec kropka. Marcel był jednym chłopczykiem, a my chcieliśmy chłopca, więc idealnie się trafiło.
Przez pierwsze trzy dni Marcelek się bał, tęsknił za rodzeństwem, niewiele pił i jadł. Po trzezch dniach - jakby ktoś nam kota podmienił. Zero strachu i w 100% zaklimatyzowany.

Aktualnie jest z nami ponad miesiąc, Marcelek to jeszcze mały kociak, bo ma ponad 4 miesiące. Jest najukochańszym stworzeniem na świecie, nawet nie umiem opisać słowami ile szczęścia wniósł do naszego domu. Zyskałam cudownego przyjaciela, który non stop spędza ze mną czas, towarzyszy mi przy każdej czynności (taa, przy tym kocie to zero prywatności), śpi ze mną i czuwa nad moim snem, towarzyszy w bezsennych nocach, odprowadza do drzwi, bardzo się smuci, kiedy wychodzę z domu i ogromnie się cieszy, kiedy do niego wracam. Wtedy nie odstępuje mnie na krok, przytula się, mizia i trzeba mu poświęcić dużo uwagi. To totalnie rodzinne stworzonko, zawsze musi być z ludźmi. Jest bardzo aktywny, kocha swój drapak i piłeczki. Poprzedni właściciele dali mu na imię Messi, jak ten piłkarz. I wcale się nie dziwie! Ten kot naprawdę umie grać w piłkę, nigdy nie widziałam kota, który dosłownie grałby w piłkę, odbijał ją, turlał, podawał do innych. Do tego nauczył się aportować i przynosić ją z powrotem do ręki jeśli ktoś mu tylko ją rzuca... Kochany!

Marcelek to mój mały model, moje malutkie szczęście, mój mały chłopczyk. Kocham go całym serduszkiem.



piątek, 2 grudnia 2016

Homesick

Nie raz i nie dwa usłyszałam pytanie ``Skoro nie chciałaś mieszkać w Polsce i lubisz Norwegię, to dlaczego za każdym razem, kiedy lecisz do Polski jesteś szczęśliwa i bardzo smutna, kiedy wracasz z powrotem do Oslo?``
Przez to, że czuję totalną tęsknotę za domem...``domem``, zainspirowało mnie to do napisania tej notki.
Przede wszystkim zacznijmy od tego, że ani w Polsce, ani w Norwegii nie czuję się jak w domu i to nie są miejsca, gdzie chciałabym spędzić reszty życia. Norwegia daje mi dużo możliwości rozwoju i samorealizacji, to piękne miejsce o wyjątkowym klimacie, jednak nie czuję się tu w 100% komfortowo i właśnie - nie czuję tego, że to mój dom, do którego absolutnie zawsze chcę wracać.
W Polsce nie pasuje mi więcej rzeczy, między innymi dlatego powstała we mnie decyzja o przeprowadzce za granicę. Mimo, że Polska ma więcej dla mnie negatywów niż Norwegia, to jest jedna rzecz przez którą Polska ZAWSZE będzie przewyższała Norwegię.
Słyszałeś kiedyś o powiedzeniu ``Twój dom jest tam, gdzie twoje serce``?
Kawał mojego serca został w Polsce. Przy moich przyjaciołach, rodzinie i moich zwierzętach, najbardziej chodzi mi o mojego kotka, Filipa. Kawał mojego serca został w mojej ukochanej Warszawie, kocham to miasto i uwielbiam je całym sercem. Byłam w wielu ładniejszych, droższych, odległych miejscach niż Warszawa, ale ten klimat, który w niej panuje i emocje jakie mi towarzyszą, to coś niezwykłego. Nie umiem nawet opisać słowami jak dobrze się tam czuję i jak ciężko mi się nieraz rozstawać z tym miejscem, ludźmi, klimatem, jedzeniem.
Mówiąc ``tęsknię za Polską``nie chodzi mi o Polskę jako kraj, chodzi o moich bliskich, to oni są moją Polską.
Totalny homesick...
Nie rozumiem trochę dlaczego, ale zawsze, kiedy nie jestem przez dłuższy okres w Polsce (np od wakacji do marca) to mam od razu gorszy humor, nic mi się nie chcę i mam dość wszystkiego, co jest związane z Oslo. Wystarczą mi dosłownie kilka dni w Polsce żeby wszystkie chęci mi wróciły. To chyba po prostu tęsknota. Mimo, że w Oslo moje życie jest lepsze, ciekawsze etc, to brakuje mi takich spokojnych chwil w ogrodzie moich dziadków, leżenia z moim kotem pod wiśnią czy chodzenia na super imprezy w Warszawie z moją siostrą i znajomymi.
Czasami jak tęsknota bierze górę, to wszystko mi nie pasuje. Nawet nie mam ochoty jeść, bo mam ochotę na coś z polski, mam dość języka norweskiego, bo dawno nie słyszałam dookoła siebie mojego rodzimego języka, mam dość systemu, zasad i ludzi. Myślę, że to też kwestia kultury w jakiej się wychowałam i mimo, że nie lubię Polaków pod wieloma względami, to czasem miło być wśród ludzi, którzy po prostu wychowywali się w takim samym świecie, systemie, na takich samych zasad. Nie czujesz się w jakimkolwiek stopniu niechciany czy mniej akceptowany, trochę jak bezdomny, którego serce jest rozdarte na dwa części, tylko wiesz, że jesteś u siebie. Możesz przeczytać polską książkę, posłuchać klasycznej, pięknej muzyki nie musząc się martwić, że ktoś jej nie zrozumie i nie doceni jej piękna, nie zrozumie twoich uczuć. Wszystko jest po prostu trochę prostsze, mniej skomplikowane i nie musisz się martwić tak wieloma rzeczami.
Fakt faktem, że ja w Polsce nie mam ``życia``, jeśli mogę się tak wyrazić. Nie mam tam swoich większych spraw, obowiązków czy problemów. To wszystko zostaje w Norwegii, w Oslo. Lecąc do Polski raczej się relaksuje, spędzam czas z ludźmi za którymi tęskniłam, wykorzystuje pieniądze na swoje zachcianki i nie martwię się tym, że następnego dnia muszę iść gdzieś coś załatwić, czy cokolwiek innego. Totalny luz. To jest miejsce, które jest wolne od większych zmartwień. No chyba, że dużym zmartwieniem jest to czy z x miejsca do x miejsca jeździ nocny autobus, czy że nie ma mojej ulubionej czekolady w sklepie, albo mój kot poszedł gdzieś do ogrodu i zaszył się gdzieś, kiedy akurat przyjechałam.

W lutym będę w Polsce i odliczam każdą chwilę do tego momentu. Lecę na bardzo wyjątkową okazję jaką są osiemnaste urodziny mojej przyjaciółki.  Ani Polska, ani Norwegia, to nie jest moje miejsce na świecie i raczej nie chciałabym żyć na stałe ani tam, ani tu, jednak najbardziej związana będę z miejscem, gdzie jest najwięcej moich bliskich. W tym przypadku to Polska, zostawiłam tam zbyt ważnych ludzi dla mnie żebym nie skakała pod sufit ze szczęścia na myśl, że mogę ich zobaczyć. Czasami myśl, że mieszkasz od kogoś ponad 2000km może naprawdę zdołować.

Zostawiam trochę wspomnień z Polski i ukochaną piosenkę, która przypomina o moim mieście.
See you soon!




Mam, tak samo jak ty,
miasto moje, a w nim
najpiękniejszy mój świat,
najpiękniejsze dni,
zostawiłem tam kolorowe sny.

Kiedyś zatrzymam czas
i na skrzydłach jak ptak
będę leciał co sił
tam, gdzie moje sny
i warszawskie kolorowe dni.

Gdybyś ujrzeć chciał 
nadwiślański świt,
już dziś wyruszaj ze mną tam.
Zobaczysz, jak 
przywita pięknie nas
warszawski dzień.

poniedziałek, 28 listopada 2016

The end is the beginning

Nie było ode mnie żadnej notki w tamtym tygodniu i było mi z tym bardzo źle. Mimo, że dodałam dwa posty dwa tygodnie temu, to jednak miałam wyrzuty sumienia, że nie zrobiłam tego, co sobie wyznaczyłam, czyli dodawanie przynajmniej jednego postu tygodniowo. Jednak to nic! Na początku tygodnia przychodzę do Was z nowym postem i w tym tygodniu pojawi się jeszcze jeden.

Ten tydzień będzie bardzo pracowity, mam dużo projektów i rzeczy, którymi muszę się zająć. W weekend mam dwie sesje zdjęciowe z czego bardzo się cieszę, bo będzie to coś nowego, wymyśliliśmy razem z fotografami bardzo klimatyczne rzeczy, które mam nadzieję przypadną Wam do gustu. Szczerze mówiąc nie mogę się doczekać rezultatów. To coś dla mnie nowego pozować przed tyloma nowymi osobami, bo sesje w weekend, to nie jedyne sesje, które mnie czekają. W przyszłą środę też idę na zdjęcia i trzech fotografów czeka aż im odpiszę i wymyślimy coś razem. Szykuje się dużo nowości.

Takie rzeczy jak chociażby wiele sesji zdjęciowych z nowymi ludźmi nakręcają mnie do działania, cieszę się, że przez to będę miała materiały na bloga, do tego mogę się ciągle rozwijać i robić to co lubię, bo nie ukrywam, że pozowanie do zdjęć daje mi dużo frajdy i jest to taka moja mała pasja c:
Wszystko ma jednak swoje złe strony. Aktualnie mam trochę gorszy czas w życiu, czuję przez to totalny spadek energii i motywacji, czuję się naprawdę beznadziejnie. Trochę się obawiam, że może to odbić się na blogu, bo mimo, że to miejsce, w którym mogę być w 100% sobą, to jednak nie chciałabym tu zbędnie smęcić, czy zarażać negatywną energią. Wiem, że to normalne, że mamy gorsze momenty, ale nie będę ukrywać, że to wszystko, co się dzieje aktualnie w moim życiu ma wielki wpływ na mój humor, samopoczucie i jakiekolwiek chęci. Nie dość, że psychicznie czuję się słabo, to jeszcze fizycznie nie jest zbyt dobrze. Prawie wcale nie jem i nie śpię, wyglądam i czuję się jak zombie. Przetrwam ten okres, tak jak przetrwałam każdy inny, ale trochę mnie przeraża ile pracy i poświęcenia będzie mnie to kosztować. Dużo rzeczy się zmienia, wiele ludzi i rzeczy, które były codziennością w moim życiu odchodzą w zapomnienie.

Planuję też rozpocząć wiele nowych rzeczy, bo nic mnie w życiu bardziej nie dobija niż brak rozwoju i stanie w miejscu. Za dużo definitywnie tego było w moim życiu. Teraz jest czas na długi i męczący bieg do moich celów, niosąc na plecach plecak z moimi wartościami. Nie zwalniamy!
Każdy koniec zawsze jest początkiem czegoś nowego, nawet jak zmiana bardzo boli, to nic nie dzieje się bez przyczyny.

Oto kilka portretów z dnia wczorajszego, pracowałam z nowym fotografem i wybraliśmy się na luźne zdjęcia żeby poznać się lepiej jako fotograf - modelka. Mamy w planach następną sesję, ale wczoraj też zrobiliśmy kilka fajnych kadrów.

Fotograf: Arne Adii, http://www.arneadli.com









niedziela, 20 listopada 2016

Jak pozbyć się żółtych refleksów i nadać włosom piękny, biały/siwy odcień?

Jeśli jesteś początkującą osobą w rozjaśnianiu włosów i nie wiesz do końca jak utrzymać jednolity kolor swojego blondu, a przede wszystkim jednolity JASNY odcień, bez żółci - ten post jest dla ciebie.

Po rozjaśnianiu nasze włosy niemalże nigdy nie będą miały jednolitego, idealnie białego odcienia. Dlaczego? Chociażby dlatego, że rozjaśniacz działa inaczej na każdych włosach i ich partiach Dużo zależy od tego czy włosy wcześniej były farbowane, czy są naturalne, no i gdzie się je rozjaśnia. W przypadku farbowanych włosów w niektórych miejscach włosy mogą być bardziej napigmentowane, więc produkt będzie miał większy problem żeby wywabić ten pigment, więc na końcu może się okazać, że włosy w niektórych miejscach mogą być bardziej żółte lub pomarańczowe niż w innych.  Rozjaśniając włosy od skóry głowy, czyli tam, gdzie mamy odrost, możemy się spodziewać wręcz białego blondu. Włosy przy skórze głowy dużo lepiej się rozjaśniają niż włosy po długości. I właśnie ten kontrast między nasadą, a resztą włosów może irytować dopiero co upieczone blondynki.

Jednak to jaki kolor uzyskamy nie jest jedynym problemem z jakim muszą się uporać blondynki. Niestety włosy po czasie będą żółknąć.
Dlaczego włosy żółkną?
Przede wszystkim włos rozjaśniony nie ma w sobie żadnego pigmentu. Jest pusty w środku. Bardzo łatwo się ``brudzi``, przyjmuje inne kolory. Więc chociażby używanie olejku, który ma żółty kolor może sprawić, że nasz blond będzie przyjmował żółtawy odcień. Do tego dochodzi słońce. Naturalni blondyni przebywając dużo na słońcu mogą spodziewać się efektu delikatnego przejaśnienia ich włosów i to tyczy się każdego koloru włosów. Tylko nie farbowanej blondynki, której włosy nie mają pigmentu. Słońce sprawi, że kolor będzie tylko żółknął, robił się pomarańczowy, a my skończymy z jajecznicą na głowie. Jest jeszcze wiele innych przyczyn żółknięcia blondu, ale proces jest mniej więcej taki sam, więc nie będę dalej wymieniać.

To teraz co można zrobić w tym problemem? Regularnie rozjaśniać włosy lub pokrywać farbą? Przecież to może wykończyć nasze włosy. Pożegnać się z jasnymi włosami i być skazanym tylko na ciemne? Nie! Jesteś ciekaw jak z takiego blondu, doszłam do białego odcienia jak na zdjęciach niżej?
(Jakość niektórych zdjęć może nie być bardzo dobra, bo blond włosy miałam jakieś dwa lata temu i nie robiłam żadnych specjalnych zdjęć by dobrze pokazać moje włosy i kolor, postarałam się je trochę ulepszyć i przyciąć w photoshopie, ale mimo wszystko to nadal nie są zdjęcia zrobione specjalnie do tej notki, tylko zrobione kiedyś tam przez przypadek) 





Tutaj z pomocą przyjdą...fioletowe szampony i niebieskie/fioletowe płukanki! 

Ale czekaj, czekaj. Zapytasz się teraz jakim cudem jakiś szampon czy płukanka może naprawić ten problem, skoro rozjaśniacz i farba może mieć z tym problem? 
A więc już wyjaśniam! Żeby dobrze to zrozumieć przyda nam się tutaj paletka kolorów. 

Przyjrzyj się dokładnie wszystkim kolorom, z jego w jaki odcień wpadają i przede wszystkim GDZIE SĄ UMIESZCZONE. Nie wiem czy wiesz, ale to, że dane barwy są położone naprzeciw siebie wcale nie jest przypadkowe. Są to bowiem przeciwne kolory. 
Co to znaczy, że to przeciwny kolor? We fryzjerstwie przeciwne kolory neutralizują siebie nawzajem. 

Przyjrzyjmy się więc naszym blondom, czyli najpopularniejszych odcieniach żółci i pomarańczy, które mogą nas spotkać po rozjaśnianiu. I teraz przyjrzyjmy się jakie kolory są naprzeciwko nich. Wytypowałam trzy najpopularniejsze kolory blondu i zakreśliłam trzy przeciwne kolory. 

Te trzy kolory, to przede wszystkim różne odcienie fioletowego lub ciemno niebieskie. I to właśnie dlatego fioletowe szampony i fioletowe/niebieskie płukanki działają najlepiej na ochłodzenie blondu i pozbycie się żółtych refleksów. Są one koloru fioletowego/niebieskiego, nazwa nie wzięła się przypadkowo. Taki kolor nałożony na włosy skutecznie pomoże nam do osiągnięcia nawet białego czy siwego blondu. Dość proste, prawda? 

Tak wyglądały moje włosy, kiedy użyłam kilka razy płukanki i szamponu. 
Porównując z żółto-pomarańczowym blondem z pierwszego zdjęcia na początku postu, to różnica jest duża, prawda? 

Musimy jednak pamiętać, że to nie przynosi trwałego efektu. Włosy nadal będą żółknieć od czynników, które opisałam wyżej, ale płukanki i szampony, to bardzo prosty sposób na pozbycie się tego na jakiś czas. Pamiętaj o regularności i dodaj to do swojej codziennej pielęgnacji blond włosów. 

Jakie są wady stosowania płukanek i fioletowego szamponu? 
Kiedy płuczemy włosy niebieską płukanką musimy pamiętać o rozsądnej dawce tej płukanki, bo za duża ilość może sprawić, że zostaniemy z zielonymi refleksami. Jednak bez obaw! To schodzi po 2-3 myciach. 
Fioletowe szampony mogą przesuszać włosy, więc należy pamiętać o dobrym nawilżeniu włosów. Maski i olejki będą tu niezbędne. 
Nie na każde włosy to działa, ale na większość. A mówię, że nie na każde, bo np na mnie słabo działał fioletowy szampon. Musiałabym chyba się zaopatrzyć w bardziej profesjonalny. Albo po prostu moje włosy nie lubią fioletowych szamponów. Jestem jedynym przypadkiem o którym słyszałam jeśli chodzi o brak działania tego produktu, więc bez obaw. Szansa, że na ciebie zadziała wynosi 99,9%.

Znajdziecie mnie na:
instagram/risefromtheedead
snapchat:kiittenqueen

wtorek, 15 listopada 2016

Jak poradzić sobie z wewnętrznym kryzysem?

Nie piszę swojego bloga bardzo, bardzo długo. Jednak piszę od bardzo dawna, w sumie odkąd pamiętam. Pisanie to moja pasja i tylko pisząc potrafię wyrazić odpowiednio to co czuję, myślę i to co chcę przekazać. Może to wygląda słabo, ale w moim przypadku wiadomość na fb wyrazi więcej emocji niż jakbym coś ważnego próbowała opisać słowami. I nie chodzi tu o dystans, który mnie z kimś dzieli, że stresuję się ludzi w realu i zapominam przy nich języka. Abolutnie! Po prostu pismo jest piękne. Można jedno zdanie interpretować na miliony różnych sposobów. Pismem możesz stworzyć wszystko. Inny świat, ludzi, możesz teleportować się gdziekolwiek chcesz. Stworzyć coś, co nie istnieje w rzeczywistości. Nawet nie umiem opisać żadnymi słowami jaką wielką sztuką jest dla mnie pismo. I jak wielkim darem jest umiejętność czytania. Tak jak wspomniałam wyżej - odkąd pamiętam piszę różne, przeróżne rzeczy. Jednak nigdy nie publikowałam moich tekstów w miejscach publicznych, nigdy nie czytały tego obce mi osoby. Jeśli się z kimś dzieliłam się czymkolwiek co napisałam, to racze to były bliższe osoby, ale to też bardzo rzadko. Wszystko co piałam zawsze było dla mnie, bo to ja i moje emocje w czystej postaci. Publikowanie tego, co piszę, czyli konkretnie mojego punktu widzenia, myśli, odczuć, to coś dla mnie... nowego, bym powiedziała. Dlatego każde wyświetlenie, każdy komentarz i jakikolwiek odzew bardzo doceniam i biorę sobie do serduszka. Blog to moje małe miejsce, w którym mogę być sobą. Nie ma tu miejsca na chaos, nieporządek, nienawiść czy bezpodstawne i głupie ocenianie. To jest moja strefa, mój mały świat.

Kilka dni temu przeglądałam wszystko to, co pisałam. Myślałam o tym, co mogę udoskonalić, co jeszcze napisać, jakie tematy mogą być interesujące. W tym właśnie momencie dopadł mnie najbardziej obrzydliwy i okropny kryzys jaki miałam. Pomyślałam ile tu jest moich emocji, przecież ja nigdy nie obnosiłam się w żadnym stopniu z tym co czuję, co robię, nigdy na szerszą skale nie mówiłam swoich poglądów, bo one są moje i przecież powiedzenie ich na głos nic mi nie da, ludzie przecież nie są tyle warci żeby wiedzieć to wszystko. BO TO PRZECIEŻ JA! Oni nie są warci żeby mnie poznać. Tak, generalnie jestem typem samotnika, który nie ufa zbyt ludziom, który ceni sobie bardzo swoją prywatność i emocje. Wszystko co jest związane z tym, co siedzi głęboko we mnie traktuje jak coś niesamowicie prywatnego i cennego. A przecież to głupota każdemu przypadkowemu człowiekowi dać dotykać bardzo cennych rzeczy! Pod wpływem tych myśli miałam ochotę usunąć wszystkie posty, bo nie dość, że daję tak ogromną część siebie, to dodatkowo nie są one wystarczająco dobre. Przecież nikt nie będzie chciał czytać takich wypocin. Naprawdę byłam blisko pozbycia się wszystkiego, co stworzyłam.

To byłoby bardzo głupim posunięciem, bo przecież kocham to robić i nic nie daje mi takiej satysfakcji jak mój blog i treści jakie na nim umieszczam. I o tym właśnie chciałam dziś napisać. Wewnętrze kryzysy dotykają nas cały czas, na każdym etapie życia, cokolwiek byśmy nie robili. Czy to sport, praca, wychowywanie dzieci, jakiekolwiek hobby i samorealizacja - zawsze w pewnym momencie mocno się zawahamy, czy to co robimy jest faktycznie słuszne, czy daje nam oczekiwane efekty i czy my naprawdę cokolwiek z tego mamy, czy tylko marnujemy czas na bezsensowne bzdety, których i tak nikt nie doceni.

Chciałam teraz podzielić się z Wami moimi sposobami na radzenie sobie w takim kryzysem, który nas dotyka, a który może pogrzebać nasze szanse na robienie dalej tego, co bardzo lubimy i pozwoli nam się samorealizować.

1. Kiedy najdą cię nieprzyjemne myśli i zauważysz pierwsze oznaki swojego kryzysu, lub poczujesz, że on już jest faktycznie, to pierwsze co zrób, to weź kilka głębokich WDECHÓW. Nic bardziej nie pomaga na takie sytuacje, kiedy nasze myśli nas opanowują niż skupienie się na naszym oddechu.

2. Podczas oddychania daj myślom spokojnie przepływać. Nie ma gorszej rzeczy niż na siłę próbować odciągnąć od czegoś swoje myśli i przednimi uciekać. One zawsze będą i nie ważne co będziesz robić twój mózg nie przestanie pracować i nie przestanie produkować myśli.

3. Jeśli w swoim kryzysie myślisz jak wszystko co robisz jest beznadziejne, głupie i nic nie wnosi do twojego życia pamiętaj, że to tylko myśli, a nie prawda absolutna.

4. Przygotuj się na to, że kryzysy i negatywne myśli będą się pojawiać. One nigdy nie znikną, to nierozłączna część naszego życia. Nikt nie ma tylko dobrych i tylko złych okresów. I to tyczy się wszystkiego. Więc kiedy przychodzi kryzys nie katuj się myślami typu, co z tobą jest nie tak, dlaczego nie może być inaczej, dlatego to, tamto, siamto. To naturalne. I spotyka każdego. Każdy ma czasem dość, każdy czasem wątpi i każdy czasem nie wie gdzie iść.

5. Nie podejmuj pochopnych decyzji, kiedy jesteś w kryzysie. Czyli jak na moim przykładzie - nie usuwaj wszystkich postów i nie usuwaj się z internetu tylko dlatego, że nabrałeś wątpliwości. To tyczy się każdej dziedziny. Nie rezygnuj z pracy, z treningów na siłowni, diety, nauki, czegokolwiek, tylko dlatego, że aktualnie czujesz spadek energii.

6. Przeczekaj to. Możesz na kilka dni dać sobie od tego odpocząć. Na kilka dni zamknij laptopa i go nie otwieraj, nie chodź na siłownie, weź kilka dni urlopu na odświeżenie myśli, czy zjedz sobie tą czekoladę jak czujesz, że aż tak bardzo masz dość tego zdrowego odżywiania.

7. Zacznij obserwować. Zobacz teraz jak wygląda twoje życie bez tych wszystkich rzeczy. Bez sportu, bez pracy, bez bloga, bez dobrych i zbilansowanych posiłków. Zobacz czy dobrze czujesz się bez tego, czy może jednak masz wyrzuty sumienia jedząc znowu same fast foody, że brakuje ci siłowni, że czujesz, że twoje życie jednak jest smutniejsze i mniej satysfakcjonujące bez twojego hobby i pracy.

8. Podejmij działania i wyciągnij wnioski. Jeśli zobaczyłeś, że jednak twoje życie nie jest takie jakie chciałbyś żeby było bez rzeczy, z których na jakiś czas zrezygnowałeś - to znaczy, że twój kryzys minął. A dlaczego minął? Bo zrozumiałeś i poczułeś, że jest to dla ciebie ważne, potrzebne i sprawia, że jesteś bliżej miejsca, w którym chcesz być. 
Jeśli jednak czujesz, że twoje życie jest dużo lepsze bez tej rzeczy, to znaczy, że to nie było przypadkowe i to raczej nie był kryzys w tym co robisz, a raczej przelanie się smutku i niezadowolenia ze swojego życia. To jest dobry czas żeby coś zmienić. Znaleźć nową pasję, pracę, cokolwiek z czego wczesniej byłeś niezadowolony.




wtorek, 8 listopada 2016

In the these shallow waters never met what I needed

Miałam tyle ciekawych planów na weekend, a wszystko szlag trafiło po tym jak trafiłam do szpitala w stanie no cóż... mało fajnym. Kolejny dowód na to, że życia nie warto szczególnie planować i to, że moja choroba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Szczerze mówiąc myślałam, że o mojej cukrzycy wiem wszystko i że sytuacja, która miała miejsce w weekend mnie już nie moze dotyczyć, a jednak. Maszynka i człowiek nigdy nie dogodni naszego organizmu, który tworzy idealną, perfekcyjną i harmonijną całość, której nikt nie dorówna i nikt w pełni nie pojmie.
Siedząc tak bezczynnie miałam sporo czasu na myślenie i zdałam sobie sprawę jak bardzo nienawidzę, tak, wręcz nienawidzę nic nie robić, nie pracować nad sobą, nie doskonalić się, nie mając żadnych możliwości rozwoju i stać w miejscu, kiedy cenny czas mi ucieka, który mogłabym spożytkować tak dobrze. Dopadła mnie chęć zrobienia czegoś WOW z moim życiem i ze sobą. Chciałabym zajmować się inspirującymi rzeczami, które naprawdę sprawią mi ogromną satysfakcję.
Na tej moment jest to blog, regularne czytanie książek, zdjęcia. Na początku przyszłego roku zaczynam trenować pole dance z czego niezmiernie się cieszę. Powrót do sportu to coś, czego chciałam już od dawna, ale tym razem w innej wersji. Nie wiem też czy dużo osób wie, ale planuję też założyć kanał na YouTube, który będzie kolejną częścią realizacji moich pasji. Bardzo interesuje się filmem, obróbką, no i oczywiście mieć kontakt z odbiorcami. To niezwykle uskrzydlające i inspirujące bycia blisko z ludźmi, którzy mają podobne myślenie i są po prostu zainteresowani tym, co mam do powiedzenia. Moi obecni czytelnicy bardzo mnie do tego namawiają, więc wystarczy tylko się porządnie przygotować i  to zrobic.
ALE! Narzucić sobie milion rzeczy jest łatwo, trudniej wytrwać w systematyczności. Dlatego ja się nie rzucam na głęboką wodę i nie zabieram się za wszystko na raz, tylko powoli, rzecz za rzeczą. Pierwszym moim celem jest BLOG, więc jeżeli będę mieć czas, chęci i materiały na bloga, to dopiero można się spodziewać czegoś nowego ode mnie. Blog to podstawa podstaw i mało co mnie tak uszczęśliwia niż pisanie na nim.

Równo tydzień temu byłam na zdjęciach z kumpelą. Potrzebowała modelki do szkolnego projektu. Oto kilka randomowych fotek, które zrobiłyśmy, kiedy jeszcze była jesień, bo od czwartu śnieg, mróz i zima... 




Enjoy! 

środa, 2 listopada 2016

Jak zapuściłam długie włosy w rok?



Dzisiaj przychodzę do Was z kolejnym włosowym postem. Możesz tego nie wiedzieć, ale jestem maniaczką dbania o włosy, włosy to dla mnie wizytówka człowieka i zawsze muszą być piękne i zadbane, bo jeśli nie są, to człowiek wydaje mi się nie być pięknym i zadbanym. Mam dużą wiedzę na temat dbania o włosy, którą ciągle powiększam. Chcę się dowiadywać więcej i więcej żeby moje włosy zawsze były w dobrej kondycji.

Dzisiejszy post poświęcę historii mojego zapuszczania, a dokładniej jak zapuściłam długie włosy w rok (ponad 15cm)
Brzmi kusząco, prawda?

Ponad 1,5 roku temu schodziłam do bardzo jasnego blondu żeby móc pofarbować włosy kolorowymi tonerami. Rozjaśniacz dał ładny efekt, ale moje włosy totalnie się spaliły.
Kruszyły się, wypadały, były zniszczone i nie było w ogóle sensu mieć takich włosów, więc je ścięłam. Włosy po ścięciu miałam odrobine za obojczyki, przed ścięciem były za piersi. Trochę tych centymetrów poszło.


Byłam wtedy na etapie, kiedy bardzo chciałam mieć długie włosy, więc pozbycie się tylu centymetrów było trochę...smutne. Stwierdziłam, że pomogę trochę moim włosom przejść ten proces. To w ogóle brzmi abstrakcyjnie. Ponad 15cm w rok?! To tak się da w ogóle? Też myślałam, że nie, a jednak. Od razu zaznaczam, że moje włosy bez żadnych wspomagaczy rosną naprawdę bardzo wolno, czasem po miesiącu nie miałam nawet jednego centymetra odrostów, więc jeżeli jesteś tym szczęściarzem, któremu włosy rosną nawet do 2cm miesięcznie, to bardzo zazdroszczę i masz szanse zapuścić jeszcze dłuższe włosy.
Na wstępie zaznaczam, że KAŻDY organizm jest inny, wszyscy na wszystko inaczej reagujemy i wcale nie jest powiedziane, że to, co zadziałało na moje włosy zadziała też na Twoje.

CO ZROBIŁAM ŻEBY MOJE WŁOSY SZYBCIEJ ROSŁY? 

Wcierka jantar - początkiem mojej drogi w szybszym zapuszczaniu włosów była wcierka jantar. Moja kuracja nią trwała 6 tygodni, czyli wykonałam dwie kuracje w niewielkim odstępie czasowym. Kuracja wcierką jantar wygląda tak, że przez 3 tygodnie codziennie wcierasz wcierkę, robisz tydzień przerwy i później znów możesz wcierać.
Ja po pierwszych trzech tygodniach nie zauważyłam po niej efektu szybszego porostu włosów, ale moje cebulki bardzo się wzmocniły przez co włosy przestały wypadać i urosło mi mnóstwo nowych baby hair, które wyrosły silne i rosną do dziś, więc dobrze to wpłynie na gęstość włosów.
Po drugiej buteleczce, czyli po drugiej kuracji zauważyłam znaczny efekt wzrostu, bo po miesiącu mój odrost miał dobre dwa i pół centymetra, więc prawie o 2cm więcej niż rośnie mi naturalnie.

Siemię lniane - tak naprawdę nie wiem ile dokładnie centymetrów więcej urosło mi przez picie siemienia lnianego, ale on sprawił, że moje włosy już ogólnie zaczęły więcej rosnąć, czasem ponad 1cm na miesiąc. Siemię lniane wzmocniło mi włosy i nabrały fajnego blasku. Siemię piłam przez około dwa miesiące dzień w dzień, później przez jakiś okres raz-dwa razy w tygodniu. Ostatecznie przestałam, bo smak mnie już tak bardzo odrzucał.

Herbata ze skrzypu/pokrzywy - Niby coś tak zwykłego, a bardzo może wpłynąć na naszą czuprynę. Kupiłam dwa opakowania herbat, jedna ze skrzypu, druga z pokrzywy. Miały około 30 torebek, więc piłam je przez 2 miesiące. Efekt był fajny, włosy się ogólnie wzmocniły, nie wypadały, moje baby hair rosły i rosły, do tego dużo zyskałam na ogólnej długości. Obie są łatwo dostępne w aptekach, czy większych supermarketach i nie kosztują więcej niż 5 złotych.

Olaplex - olaplex miał chyba najbardziej znaczący wpływ na zapuszczanie moich włosów. Nie powodował on szybszego wzrostu, jednak sprawiał, że włosy się nie łamały, co od zawsze było moją zmorą. Łamliwe włosy miałam zawsze, po rozjaśnianiu się to nasiliło. Problem znikł, kiedy zaczęłam farbować włosy z olaplex i zaczęłam używać olaplex no3 do pielęgnacji w domu i przedłużenia efektu po farbowaniu. Bardzo szybko zauważyłam efekty w długości po nim, bo to co zapuściłam nie łamało się na końcach. Tutaj możesz przeczytać post czym jest olaplexTutaj znajdziesz najczęściej zadawane o niego pytania.

Warzywa, owoce, witaminy - Wszelkie mazidła, to tylko mała część tego, co możemy dać włosom. Ja zawsze byłam zwolenniczką jak najbardziej naturalnych metod wzmocnienia włosów, a co da im najwięcej potrzebnych rzeczy niż witaminy, które są potrzebne naszemu całemu organizmowi żeby był zdrowy?
Od wielu lat trzymam zdrową dietę, moje posiłki głównie składają się z warzyw, zbóż, owoców, pestek, strączków etc. Więc jeśli twoje włosy są w słabej kondycji - najpierw polecam wzmocnić je od środa. Nie tylko twoje włosy ci za to podziękują, ale również skóra, paznokcie, metabolizm, waga i cały organizm.

Castor oil - tego oleju użyłam dosłownie kilka razy, ale na pewno miał jakiś wpływ na porost, bo w czasie, kiedy go używałam mój odrost przez 2 miesiące sięgnął ponad 4cm.

Regularne podcinanie końcówek - pewnie większość z was powie ``po co podcinać włosy skoro je zapuszczam?!``otóż nie da się zapuścić zdrowych i pięknych włosów bez podcinania końcówek. Nie sprawi to, że twoje włosy zaczną szybciej rosnąć, ale pozbędziesz się suchych i zniszczonych włosów, które po czasie i tak się połamią i zniszczenia będą szły ku górze włosów.
Ja podcinałam końcówki co 2-3 miesiące, 1-3cm, w zależności od ich kondycji. Zazwyczaj jednak podcinałam 2cm.

Ogólne podstawy pielęgnacyjne - jak wspominałam mam dużą wiedzę na temat dbania o włosy, ale jeśli ty nie masz, to przy zapuszczaniu włosów powinieneś przestrzegać tych podstawowych rzeczy:
- rzadziej farbuj włosy i NIE FARBUJ ICH W DOMU!
- używaj szampony bez sls i zawsze nakładaj odżywkę.
- odstaw prostownicę, suszarkę, lokówkę. Jeśli musisz suszyć włosy, to rób to chłodnym powietrzem lub zabezpieczaj włosy ochronnym serum.
- nie czesz włosów na mokro, wtedy włosy są dużo bardziej podatne na zniszczenia
- olejuj włosy. Na moich włosach najlepiej się sprawdził olej kokosowy i olej arganowy.




Dość proste, prawda? A efekt niesamowity. Sama nigdy bym nie pomyślała, że uda mi się zapuścić ponad 15cm w tak krótkim czasie i takimi prostymi sposobami. Spróbuj sam. C:

Śledź mnie na snapchacie - kittenqueen
I instagramie - @risefromtheedead



czwartek, 27 października 2016

Po drugiej stronie aparatu

 Przez ostatni czas na przedmiocie zawodowym (na polskie tłumaczenie wyjdzie coś jak przedmiot medialny) pracowaliśmy i uczyliśmy się o różnych kompozycjach, kontrastach i innych rzeczach, które sprawi, że nasze zdjęcie będzie ciekawsze, bogatsze i będzie miało motyw. Około 1,5 tygodnia temu dostaliśmy większy projekt ze szkoły. Naszym zadaniem było zrobić 9 zdjęć, które przedstawiały różne kompozycje i kontrasty w różnych środowiskach (miasto i natura), pod każdym zdjęciem mieliśmy dokładnie opisać wszelkie kompozycje, kontrasty, wytłumaczyć wszystko, co jest związane ze zdjęciem. Wypożyczyłam lustrzankę ze szkoły, bo mój stary aparat już dawno umarł i poświęciłam cały weekend i kilka dni z tego tygodnia żeby zrobić odpowiednie zdjęcia. W domu, kiedy usiadłam z aparatem ogarnęło mnie lekkie przerażenie, bo zdałam sobie sprawę, że ja przecież NIC NIE WIEM O ROBIENIU ZDJĘĆ! Zawsze znałam aparat tylko z perspektywy pozowania. Już od wielu lat pozuje hobbystycznie, pomagam znajomym przy projektach, reklamach, filmach, w których jestem modelką. Tylko po tej stronie znałam aparat, wiedziałam jak się ustawić, gdzie jest najlepsze światło, gdzie zdjęcia wyjdą korzystnie, a gdzie nie, co robić żeby zdjęcia wyglądały super. A tu? Kiedy ja sama mam zrobić? Co ze światłem, ostrością, na czym się skupić, CO JEST WAŻNE, A CO TOTALNIE ZBĘDNE? Miałam pustkę w głowie, nie ukrywam. Jednak stwierdziłam, że nie będę sięgać po żadne internetowe porady, nie będę pytać się znajomych fotografów co i jak, najlepsza nauka to metoda prób i błędów, więc tak będę się uczyć.


W sobotę wyszłam na pierwsze zdjęcia. Pogoda nie rozpieszczała, było zimno, nie było słońca, co i raz musiałam uciekać przed deszczem. Postanowiłam, że zrobię zdjęcia w mieście i na razie naturę sobie daruję. Wydawało mi się to łatwiejszą opcją na trening. Szczerze mówiąc, kiedy wróciłam z powrotem do domu, zgrałam zdjęcia na laptopa i otworzyłam je w Photoshopie, to się trochę załamałam. Zrobiłam około 100 zdjęć i tylko DWA były w miarę ogarnięte, które mogłam wykorzystać do projektu. Reszta była niewyraźna, zamazana, dziwna, gdzieś gubiła się ostrość, coś psuło zdjęcie, czego nie dało się wyciąć w ps. Nie miałam pojęcia, że żeby zrobić jedno, w miarę dobre zdjęcie trzeba zwracać uwagę na tyle rzeczy jednocześnie! Wiedziałam, że robienie zdjęć jest trudne, ale nie sądziłam, że aż tak. Oto pierwsze efekty z soboty:




             (To dwa zdjęcia, z których jestem zadowolona i które wykorzystałam do projektu)





Dobra, po bardzo nieudanej próbie zdjęć z soboty trochę się zniechęciłam i pomyślałam, że to dla mnie za trudne. A później zdałam sobie sprawę, że to przecież dopiero mój pierwszy raz i nikt nie jest dobry od razu. Muszę po prostu zwracać następnym razem uwagę na rzeczy, o których zapomniałam przy pierwszej próbie. W niedziele nie mogłam pójść na zdjęcia, bo cały dzień lało. W poniedziałek za to zrobiłam kilka luźnych fotek, zajęło mi to jakieś 40 minut, czekałam wtedy akurat na mamę, więc wykorzystałam ten czas na szybkie foty i chodziłam w okolicach przystanku i robiłam zdjęcia. Kiedy przerzuciłam je na laptop byłam pozytywnie zaskoczona. Byłam bardziej skupiona, kiedy robiłam zdjęcia, zwracałam bardziej uwagę na rzeczy, o których zapomniałam za pierwszym razem i efekty było wiele lepsze niż ostatnim razem. Poczułam w sobie więcej motywacji i chęci do dalszej pracy. Oto efekty z poniedziałku: 



                                (Ostatnie zdjęcie jest definitywnie moim ulubieńcem. )

We wtorek mam w szkole trzy godzinne okienko (właśnie na nim najczęściej piszę posty dla Was :D ) stwierdziłam, że zamiast marnować ten czas na bezsensownym siedzeniu w szkole, to wykorzystam ten czas na zrobienie reszty zdjęć, które potrzebuję do projektu. Poszłam do ogrodu botanicznego w Oslo. Uwielbiam go jesienią, wtedy jest najpiękniejszy. Myślałam, że znam ten ogród na pamięć, a jednak trafiłam do wielu miejsc, których jeszcze nie znałam. Z tych zdjęć jestem najbardziej zadowolona. Dużo pracowałam nad ostrością żeby wydobyć z natury wszystko, co najpiękniejsze. Każdy najdrobniejszy szczegół. Trochę mi się udało. Oto efekty zdjęć z wtorku:



Te fotki to totalna amatorszczyzna, ale jak na kogoś, kto nigdy nie miał z tym styczności i nie wie nic, to nawet całkiem spoko wyszły. Przynajmniej niektóre.
Kto wie, może się jeszcze polubię z aparatem i wkręcę się w zdjęcia będąc po drugiej stronie.